Moje zdjęcie
To, co uchwycone między poranną kawą, a senną przymkniętą powieką.

czwartek, 25 listopada 2010

Zamykam oczy...

5. Mój błędnik szaleje. Skrytobójczo. Niby chodzę prosto i mało się zataczam (nie piję!) ale trzeciego dnia zaliczam bliskie spotkanie ze szklanymi drzwiami. Zostawiam na szybie odcisk twarzy, prawie łamiąc sobie nos i niniejszym dowiaduję się, jak kretyńskie uczucie towarzyszy takiemu przedsięwzięciu. Skołowana śmieję się jak idiotka razem z K., która akurat weszła i zdążyła na moment kulminacyjny, kiedy moja głowa walnęła w drzwi i chybotliwie się od nich odbiła. Ała.
Zaczynam podejrzewać, że dzieje się ze mną coś dziwnego, ale jak zwykle nie dowierzam, że może to być wpływ gigantycznego stresu w czasie lotu, zmiany klimatu, czasu, widoków. Przecież ja jestem odporna na wszystko. Wszystko, wszystko, wszystko. I tej wersji się trzymam masując mój durny łep.  
6. Myślę. Po całym dniu pracy, powrocie w korkach i spalinach, zaparzam The a la menthe, siadam na balkonie i paląc jednego za drugim, gapię się na miasto. Hałas.
A we mnie cisza. Szmer. Bełkot wspomnień ostatnich miesięcy, które były bardzo ciężkie, smutne. Dociera do mnie, że sama sobie zapodałam mały horror, który prawie mnie wykończył.
Maroko, mimo swojej jaskrawej, śmierdzącej i hałaśliwej gęby jest dla mnie wybawieniem. Jak to się stało, że się tu znalazłam? Jedno popołudnie, zaryczane i obsmarkane, jeden mail, który otwarłam przypadkiem i bezwiednie, decyzja w pięć minut. Et voila. Je suis la. I mam wrażenie, że jestem we właściwym miejscu, we właściwym czasie.
Po tygodniu zaczynam śnic i myśleć po francusku; fascynujący mechanizm mózgu, który nie przestaje mnie zadziwiać.
Jestem pogodna i ciekawa wszystkiego. Oby na długo, Insh’Allah.
7. Ulica. Nie chcę się chować pod chustami, odsłaniam ręce, bo gorąco, ale po jednym spacerze już wiem, że jednak powinnam. Nie mogę przejść spokojnie; lepią się do nas, krzyczą, wołają. Nie zatrzymuję się, inaczej zaraz jakaś łajza marokańska podbiega i czegoś chce. Zdjęcia robię ukradkiem, w marszu.
W któryś dzień przypadkiem zapuszczamy się z K. w najstarszą i najbardziej obskurną część mediny. Pierwszy raz w życiu na własne oczy widzę lepkość i czuję smród nieprawdopodobnej biedy. Czas jakby się zatrzymał. Brudne śmierdzące dzieci, brudne, śmierdzące kobiety i mężczyźni, którzy są patriarchalnie nachalni w najbardziej prymitywnym tego słowa znaczeniu. Pomyje w rynsztokach, głowy ryb w wiadrze, zapchlone koty, błoto. Wszystko to w labiryncie uliczek o metrowej szerokości. Marzymy tylko o tym, żeby się stąd wydostać. 

Doświadczam dziwnego uczucia. Tutejsze światło, atmosfera, kolory – wszystko to jest dziwnie znajome, mimo że świeżo odkryte. Zwykle uczucie deja vu zdarza mi się raz na kilka miesięcy. Tutaj niemal codziennie, czasem po kilka razy.
8. Po tygodniu wciąż żyję. I to całkiem nieźle. Humor mi dopisuje jak nigdy, mimo różnych niedogodności., bardziej lub mniej upierdliwych. Wszystko można pokonać śmiechem. Bo moja głupawka trwa i trzyma mnie do dziś. Nie wkurzam się, nie planuję, nie przejmuję się niczym. Marokański spleen. 
Dobrze mi.


poniedziałek, 15 listopada 2010

Otwieram oczy...

...niemal spadam z łóżka i ubieram się w to, co akurat znajdę w walizce. Wszystko pomięte, żelazka brak.
Bez śniadania, kawy i nieprzytomna, z pęcherzem, który już nie pozwala mi się wysikać jak człowiek, podejmuję wyzwanie nowego dnia. Wychodzę.

Mój wewnętrzny chaos nagle staje w obliczu dżungli, jaką okazuje się Casablanka. Zawiesina spalin, ruch drogowy, który przypomina wojnę o przetrwanie, gdzie wszystkie chwyty dozwolone, gdzie przechodzień nie znaczy absolutnie nic. Rozjadą go, zauważa albo poczują. Natłok gratów, co reanimowane wciąż jeżdżą, a raczej wleką się niemiłosiernie, wypuszczając z trzewi czarne cuchnące chmury. Chóry klaksonów. Zakurzone kolory. Na moim poziomie biernego widza - bieda, syf i ubóstwo, podczas gdy w tle mienią się banki różnej maści i kolorów. Różnym oprocentowaniem.

Jeden z pierwszych faktów, który konotuję: w Maroku stron świata jest piętnaście. I każda w innym kierunku.

Póki co, wszystko to ledwo do mnie dociera, bo czuję się jakby mnie ktoś kopnął w głowę. Ze mnie całej przytomny jedynie jest nos, mój najczulszy zmysł. Można powiedzieć, że chwilowo głównie dzięki niemu w ogóle reaguję na rzeczywistość.
Bo w tym kraju notorycznie ŚMIERDZI.
Śmierdzi, wali, rąbie po nozdrzach – żadne określenie nie jest odpowiednio poetyckie, żeby oddać bukiet tej mieszanki. Więc zajeżdża mi co krok zepsutym mięsem, starym capem, rybą i niemytym człowiekiem. Wszystko to w towarzystwie spalinowych wyziewów. Cierpię.

Ale dobry humor mnie nie opuszcza.

Współpracownicy okazują się w porządku, widać jednak, że nasz przyjazd do niczego ich nie mobilizuje; nie dostają ani przyspieszenia, ani odruchów wymiotnych. Typowa marokańska olewka.
Po raz pierwszy słyszę na żywo tutejszy akcent, który przyprawia mnie o atak śmiechu. Staram się zachować powagę szczypiąc się obficie ukradkiem lub przypominając sobie najsmutniejsze momenty mojego życia, ale już wiem, że na nic się to nie zda. Rechoczę jak głupia, a ze mną całe towarzystwo. Tylko, że oni nie wiedzą, że śmieję się z nich, a ja nie mam pojęcia, czego oni tacy weseli. 
Niniejszym detonuje się we mnie Wielka Marokańska Głupawka, która mnie już nie opuści, mimo że momentami łatwo nie będzie.

Pęcherz bardzo boli, a moja karta kredytowa nie działa. Pierwszy tydzień bujam się na oparach, czekając aż moja wspaniała firma zrobi mi przelew. W aptece bez ceregieli dają mi antybiotyk, który mam pożreć i będę jak nowa. Z uprzedzeniami godnymi naszej sterylnej Europy biorę tabletki (bo nie mam innego wyjścia) i łykam. Po dwóch dniach czuję poprawę.  



Plan dnia tygodnia pierwszego czyli oswajanie bestii:

1. zrywka ok 7:00, wzajemne podpierniczanie sobie łazienki, delikatnie, interwałowo, tak żeby druga (lub pierwsza – zależy od refleksu) też zdążyła. Chwała dla K. która zawsze jakoś mniej (albo szybciej) się pindrzy i ma czas przygotować kawę. Wypijam ją na balkonie przy akompaniamencie papierosa gapiąc się na ludzi na przystanku, gdzie już zaczynają dziać się dantejskie sceny.
2. kierowca Ibrahim przyjeżdża nas zgarnąć. Teoretycznie o 7:30, a praktycznie o 8:10.
3. przedzieramy się przez Case w korkach, hałasie, bełkocie i arabskim jodłowaniu. Codziennie nowy obrazek.
4. Biuro. Miło i przyjemnie. Pewna femme de menage sprowadza mnie do parteru kiedy nieskrępowanie wkraczam na jej teren (czytaj do kuchni), żeby zrobić sobie kawę. Oświadcza mi z mocą, że to ona mi zrobi kawę, a ja mam wyp%$#ac, bo nie jestem u siebie. Zatyka mnie i z uszami po sobie wypier%$#am. W trakcie tej krótkiej podróży myślę z uznaniem o darze przekonywania, jakim obdarzona jest ta wątła kobiecina (1m50 w kapeluszu), że udało jej się mnie przekonać, i do tego w tak krótkim czasie.
Kawa za to jest pyszna.
Żeby jednak nie było różowo, kibel damski ta sama strażniczka zamyka punkt o 17:00 i chowa klucz gdzieś w jaskini smoka. Biada tym, które nie zdążą przed godziną 0. Minutę po, tutejszym niewiastom nogi skręcają się w spiralę i ów nieszczęśnice kicając pociesznie, donoszą wstydliwą zawartość do domu. Przy moim schorzeniu jest to nie tylko niewskazane, ale też niewykonalne. Idę zatem do męskiego i w drzwiach zderzam się z tubylczym przedstawicielem płci przeciwnej. Ów jegomość jest ciemny, dziki i owłosiony, ale na mój widok jakby się trochę przestraszył. Również nie spodziewałam się go zastać w tym pomieszczeniu (facet w męskim kiblu? Skąd...?), więc zastygam w bezruchu i udaję jego lustrzane odbicie. Stoimy sobie tak przez chwilę odrętwiali, aż wreszcie mój pęcherz, który ma gdzieś różnice kulturowe, płci i poglądów politycznych, karze mi wyciąć coś w stylu góralskiego półhołubca, pomieszanego z obrotem menuetopodobnym i strzelając wymownie ślipiami zamknąć się w kabinie.
Nie wiem, co się dzieje po drugiej stronie drzwi, chyba jednak monsieur nie zemdlał, bo jak wychodzę, to nie ma po nim śladu. Pewnie po zaistniałym wydarzeniu nigdy już do tego kibelka nie powrócił, tylko siedzi gdzieś w kącie i się trzęsie.

Cdn

czwartek, 4 listopada 2010

Coração independente

"...młody człowiek dalej więc słuchał swego serca, przemierzając pustynię. Poznał jego wybiegi i fortele i pogodził się z tym, jakie było. Strach i chęć powrotu opuściły go, bo pewnej nocy serce wyznało mu, że jest szczęśliwe.

- Nawet jeśli czasem trochę się skarżę - mówiło serce - to tylko dlatego, że jestem sercem ludzkim, a one są właśnie takie. Obawiają się sięgnąć po swoje największe marzenia, ponieważ wydaje się im, że nie są ich godne, albo że nigdy im się to nie uda. My, serca, umieramy na samą myśl o miłościach, które przepadły na zawsze, o chwilach, które mogły być piękne, a nie były, o skarbach, które mogły być odkryte, ale pozostały na zawsze niewidoczne pod piaskiem. Gdy tak się dzieje, zawsze na koniec cierpimy straszliwe męki."


Może powyższy tekst mi coś wyjaśni.
Może nie tylko mnie.

wtorek, 2 listopada 2010

Podróż

Lotnisko, waliza, torba, torebka, laptop. Niczym wielbłąd z dobytkiem, co przez pustynię się będzie przeprawiał.

Nie. Wielbłądy nie palą. A ja kopcę jak zepsuty kocioł. Zapalniczkę chowam ciągle do walizki, tylko po to, żeby zaraz się do niej włamac, bo stwierdzam, że „dobra, jeszcze sobie zapalę”. I tak ze trzy razy.

Nie ściska mnie w dołku tak zwany stres zawodowy, tylko prywatne mieszane uczucia.
Bardzo chcę poznac Maroko.
Ale też chcę sobie znowu uciec, zniknąc, stlenic się i zapaśc, tylko nie bardzo już wiem przed czym i po co.

Zwłaszcza teraz, kiedy ktoś niespecjalnie chce tracic mnie z oczu. Minie mu.
Jedno jest pewne; po harmonii i symbiozie z samą sobą, w której żyłam niemal całą wiosnę nie ma cholernego śladu. A ja właśnie wpadam na pomysł, żeby w tym obcym kraju, szwędając się po mojemu i gapiąc na ludzi, postarac się ją odzyskac.

Odprawa, przeprawa, pierdu-pierdu i opóźniony lot. Herbata za 9 złotych i pęcherz, który zaczyna mnie bolec.

Lecimy trzy godziny, trochę już długo, sama nie wiem, czy to zmiana czasu, czy może coś mi się pomyliło. Co jakiś czas samolotem zarzuca to w lewo, to w prawo. Głos pilota rzęzi w głośnikach: burza... lecimy do Rabatu... stamtąd z powrotem do Casablanki ...jak Bóg da insh’Allah.

Pilot przez 45 minut zbiera się do lądowania i wylądowac nie moze. Samolot wpada w dziurę i przez dłuższą chwilę ciska nim jak piórkiem. Przeżyłam już turbulencje różnej maści, więc sama siebie uspokajam myśląc o przezroczystym zielonym słoniu z pleksy. Albo o przezroczystej dmuchanej poduszce w kolorze magenty. Albo o przezroczystych plastikowych sandałkach, które kiedyś miałam dawno temu.

...Gdyby mógł wniknąc w moje myśli, na czym mu tak bardzo zależało, to co by zobaczył? Pewnie wielką kryształową bramę w kolorze soczystego fioletu, do której prowadziłyby schody z przejrzystego marmuru. Potykałby się o mnóstwo kiczowatych zabawek i przedmiotów, głównie z plastiku, szkła czy pcv, ale grunt że właśnie transparentnych, przez które mógłby zerkac na mój świat i może nawet go trochę zrozumiec.

Widzę, że lampki oświetlające wyjścia awaryjne nagle zapalają się i usilnie próbuję sobie przypomniec, czy zawsze się świecą, kiedy samolot ląduje. Ten z kolei tańczy w powietrzu, a drobna pani obok nas zaczyna płakac i prosi K, żeby chwyciła ją za rękę.
Postój w Rabacie, duszno, po godzinie wzbijamy się na nowo. Półtorej godziny telepania w deszczu i totalnych ciemnościach, kiedy nagle pod nami ukazuje się miasto. Samolot zniża się do lądowania, po czym niespodziewanie tuż nad wiaduktem nad autostradą gwałtownie podrywa się do góry. Szarpnięcie, które uruchamia jakiś taki dziwny, nieznany rodzaj strachu, co karmi się niedowierzaniem.

Wyjścia awaryjne już nie świecą, tylko wrzeszczą, w przeciwieństwie do ludzi, którzy jakby zapadają się w sobie, w kompletnej ciszy.

W ciągu ostatniego miesiąca spotkało mnie tak wiele; czy to wszystko w ramach prezentu pożegnalnego? Ścisk serca. Po nim nastaje najdłuższa na świecie godzina.


Godzina 3:30, Casablanka.

Niezła była tu zawierucha. Mokro, palmy i zapach oceanu. Wchodzimy do mieszkania, w którym ktoś nie zamknął okien i w moim pokoju oraz kuchni powódź. Nie wycieram tego, tylko wypijam litr kranówy, padam prawie tak jak stoję i zasypiam.


O 5 rano nagle otwieram oczy. Budzi mnie polifoniczne przesłanie o tym, że modlitwa jest lepsza od snu. Wychylam się z łóżka i nasłuchuję.

Jestem senna, ale we mnie budzi się coś, czego jeszcze nie potrafię nazwac.

Głowa opada konotując po drodze między czołem a poduszką, cichutki szept podświadomości:
„...witaj w domu...”

Śpię.

poniedziałek, 1 listopada 2010

MMA - Maroc Mon Amour

Kolejny strzępek świata poddany eksploracji.
Wędrówki, zapachy, dotyk, obrazy.
Teraz mi się przypomniało, że ten blog zaczął się od planów o Maroku.

A jednak Mektub.

Wkrótce relacje tydzień po tygodniu
(jeśli dotrzymam słowa, a z tym u mnie ostatnio różnie bo podróżnie)



Qubulat!