Moje zdjęcie
To, co uchwycone między poranną kawą, a senną przymkniętą powieką.

poniedziałek, 15 listopada 2010

Otwieram oczy...

...niemal spadam z łóżka i ubieram się w to, co akurat znajdę w walizce. Wszystko pomięte, żelazka brak.
Bez śniadania, kawy i nieprzytomna, z pęcherzem, który już nie pozwala mi się wysikać jak człowiek, podejmuję wyzwanie nowego dnia. Wychodzę.

Mój wewnętrzny chaos nagle staje w obliczu dżungli, jaką okazuje się Casablanka. Zawiesina spalin, ruch drogowy, który przypomina wojnę o przetrwanie, gdzie wszystkie chwyty dozwolone, gdzie przechodzień nie znaczy absolutnie nic. Rozjadą go, zauważa albo poczują. Natłok gratów, co reanimowane wciąż jeżdżą, a raczej wleką się niemiłosiernie, wypuszczając z trzewi czarne cuchnące chmury. Chóry klaksonów. Zakurzone kolory. Na moim poziomie biernego widza - bieda, syf i ubóstwo, podczas gdy w tle mienią się banki różnej maści i kolorów. Różnym oprocentowaniem.

Jeden z pierwszych faktów, który konotuję: w Maroku stron świata jest piętnaście. I każda w innym kierunku.

Póki co, wszystko to ledwo do mnie dociera, bo czuję się jakby mnie ktoś kopnął w głowę. Ze mnie całej przytomny jedynie jest nos, mój najczulszy zmysł. Można powiedzieć, że chwilowo głównie dzięki niemu w ogóle reaguję na rzeczywistość.
Bo w tym kraju notorycznie ŚMIERDZI.
Śmierdzi, wali, rąbie po nozdrzach – żadne określenie nie jest odpowiednio poetyckie, żeby oddać bukiet tej mieszanki. Więc zajeżdża mi co krok zepsutym mięsem, starym capem, rybą i niemytym człowiekiem. Wszystko to w towarzystwie spalinowych wyziewów. Cierpię.

Ale dobry humor mnie nie opuszcza.

Współpracownicy okazują się w porządku, widać jednak, że nasz przyjazd do niczego ich nie mobilizuje; nie dostają ani przyspieszenia, ani odruchów wymiotnych. Typowa marokańska olewka.
Po raz pierwszy słyszę na żywo tutejszy akcent, który przyprawia mnie o atak śmiechu. Staram się zachować powagę szczypiąc się obficie ukradkiem lub przypominając sobie najsmutniejsze momenty mojego życia, ale już wiem, że na nic się to nie zda. Rechoczę jak głupia, a ze mną całe towarzystwo. Tylko, że oni nie wiedzą, że śmieję się z nich, a ja nie mam pojęcia, czego oni tacy weseli. 
Niniejszym detonuje się we mnie Wielka Marokańska Głupawka, która mnie już nie opuści, mimo że momentami łatwo nie będzie.

Pęcherz bardzo boli, a moja karta kredytowa nie działa. Pierwszy tydzień bujam się na oparach, czekając aż moja wspaniała firma zrobi mi przelew. W aptece bez ceregieli dają mi antybiotyk, który mam pożreć i będę jak nowa. Z uprzedzeniami godnymi naszej sterylnej Europy biorę tabletki (bo nie mam innego wyjścia) i łykam. Po dwóch dniach czuję poprawę.  



Plan dnia tygodnia pierwszego czyli oswajanie bestii:

1. zrywka ok 7:00, wzajemne podpierniczanie sobie łazienki, delikatnie, interwałowo, tak żeby druga (lub pierwsza – zależy od refleksu) też zdążyła. Chwała dla K. która zawsze jakoś mniej (albo szybciej) się pindrzy i ma czas przygotować kawę. Wypijam ją na balkonie przy akompaniamencie papierosa gapiąc się na ludzi na przystanku, gdzie już zaczynają dziać się dantejskie sceny.
2. kierowca Ibrahim przyjeżdża nas zgarnąć. Teoretycznie o 7:30, a praktycznie o 8:10.
3. przedzieramy się przez Case w korkach, hałasie, bełkocie i arabskim jodłowaniu. Codziennie nowy obrazek.
4. Biuro. Miło i przyjemnie. Pewna femme de menage sprowadza mnie do parteru kiedy nieskrępowanie wkraczam na jej teren (czytaj do kuchni), żeby zrobić sobie kawę. Oświadcza mi z mocą, że to ona mi zrobi kawę, a ja mam wyp%$#ac, bo nie jestem u siebie. Zatyka mnie i z uszami po sobie wypier%$#am. W trakcie tej krótkiej podróży myślę z uznaniem o darze przekonywania, jakim obdarzona jest ta wątła kobiecina (1m50 w kapeluszu), że udało jej się mnie przekonać, i do tego w tak krótkim czasie.
Kawa za to jest pyszna.
Żeby jednak nie było różowo, kibel damski ta sama strażniczka zamyka punkt o 17:00 i chowa klucz gdzieś w jaskini smoka. Biada tym, które nie zdążą przed godziną 0. Minutę po, tutejszym niewiastom nogi skręcają się w spiralę i ów nieszczęśnice kicając pociesznie, donoszą wstydliwą zawartość do domu. Przy moim schorzeniu jest to nie tylko niewskazane, ale też niewykonalne. Idę zatem do męskiego i w drzwiach zderzam się z tubylczym przedstawicielem płci przeciwnej. Ów jegomość jest ciemny, dziki i owłosiony, ale na mój widok jakby się trochę przestraszył. Również nie spodziewałam się go zastać w tym pomieszczeniu (facet w męskim kiblu? Skąd...?), więc zastygam w bezruchu i udaję jego lustrzane odbicie. Stoimy sobie tak przez chwilę odrętwiali, aż wreszcie mój pęcherz, który ma gdzieś różnice kulturowe, płci i poglądów politycznych, karze mi wyciąć coś w stylu góralskiego półhołubca, pomieszanego z obrotem menuetopodobnym i strzelając wymownie ślipiami zamknąć się w kabinie.
Nie wiem, co się dzieje po drugiej stronie drzwi, chyba jednak monsieur nie zemdlał, bo jak wychodzę, to nie ma po nim śladu. Pewnie po zaistniałym wydarzeniu nigdy już do tego kibelka nie powrócił, tylko siedzi gdzieś w kącie i się trzęsie.

Cdn

2 komentarze:

  1. Niesamowita historia. Jakbym czytała jakąś powieść! Trzymaj się tam i wciąż czekam na cd. Buziaki!A.

    OdpowiedzUsuń
  2. a tu wyłazi się z knajpy i śmierdzi się potem, oparami i frytkami... :) Ale to 2 część opowieści - nie będę zdradzać, jak się skończy :) całus

    OdpowiedzUsuń