Moje zdjęcie
To, co uchwycone między poranną kawą, a senną przymkniętą powieką.

wtorek, 2 listopada 2010

Podróż

Lotnisko, waliza, torba, torebka, laptop. Niczym wielbłąd z dobytkiem, co przez pustynię się będzie przeprawiał.

Nie. Wielbłądy nie palą. A ja kopcę jak zepsuty kocioł. Zapalniczkę chowam ciągle do walizki, tylko po to, żeby zaraz się do niej włamac, bo stwierdzam, że „dobra, jeszcze sobie zapalę”. I tak ze trzy razy.

Nie ściska mnie w dołku tak zwany stres zawodowy, tylko prywatne mieszane uczucia.
Bardzo chcę poznac Maroko.
Ale też chcę sobie znowu uciec, zniknąc, stlenic się i zapaśc, tylko nie bardzo już wiem przed czym i po co.

Zwłaszcza teraz, kiedy ktoś niespecjalnie chce tracic mnie z oczu. Minie mu.
Jedno jest pewne; po harmonii i symbiozie z samą sobą, w której żyłam niemal całą wiosnę nie ma cholernego śladu. A ja właśnie wpadam na pomysł, żeby w tym obcym kraju, szwędając się po mojemu i gapiąc na ludzi, postarac się ją odzyskac.

Odprawa, przeprawa, pierdu-pierdu i opóźniony lot. Herbata za 9 złotych i pęcherz, który zaczyna mnie bolec.

Lecimy trzy godziny, trochę już długo, sama nie wiem, czy to zmiana czasu, czy może coś mi się pomyliło. Co jakiś czas samolotem zarzuca to w lewo, to w prawo. Głos pilota rzęzi w głośnikach: burza... lecimy do Rabatu... stamtąd z powrotem do Casablanki ...jak Bóg da insh’Allah.

Pilot przez 45 minut zbiera się do lądowania i wylądowac nie moze. Samolot wpada w dziurę i przez dłuższą chwilę ciska nim jak piórkiem. Przeżyłam już turbulencje różnej maści, więc sama siebie uspokajam myśląc o przezroczystym zielonym słoniu z pleksy. Albo o przezroczystej dmuchanej poduszce w kolorze magenty. Albo o przezroczystych plastikowych sandałkach, które kiedyś miałam dawno temu.

...Gdyby mógł wniknąc w moje myśli, na czym mu tak bardzo zależało, to co by zobaczył? Pewnie wielką kryształową bramę w kolorze soczystego fioletu, do której prowadziłyby schody z przejrzystego marmuru. Potykałby się o mnóstwo kiczowatych zabawek i przedmiotów, głównie z plastiku, szkła czy pcv, ale grunt że właśnie transparentnych, przez które mógłby zerkac na mój świat i może nawet go trochę zrozumiec.

Widzę, że lampki oświetlające wyjścia awaryjne nagle zapalają się i usilnie próbuję sobie przypomniec, czy zawsze się świecą, kiedy samolot ląduje. Ten z kolei tańczy w powietrzu, a drobna pani obok nas zaczyna płakac i prosi K, żeby chwyciła ją za rękę.
Postój w Rabacie, duszno, po godzinie wzbijamy się na nowo. Półtorej godziny telepania w deszczu i totalnych ciemnościach, kiedy nagle pod nami ukazuje się miasto. Samolot zniża się do lądowania, po czym niespodziewanie tuż nad wiaduktem nad autostradą gwałtownie podrywa się do góry. Szarpnięcie, które uruchamia jakiś taki dziwny, nieznany rodzaj strachu, co karmi się niedowierzaniem.

Wyjścia awaryjne już nie świecą, tylko wrzeszczą, w przeciwieństwie do ludzi, którzy jakby zapadają się w sobie, w kompletnej ciszy.

W ciągu ostatniego miesiąca spotkało mnie tak wiele; czy to wszystko w ramach prezentu pożegnalnego? Ścisk serca. Po nim nastaje najdłuższa na świecie godzina.


Godzina 3:30, Casablanka.

Niezła była tu zawierucha. Mokro, palmy i zapach oceanu. Wchodzimy do mieszkania, w którym ktoś nie zamknął okien i w moim pokoju oraz kuchni powódź. Nie wycieram tego, tylko wypijam litr kranówy, padam prawie tak jak stoję i zasypiam.


O 5 rano nagle otwieram oczy. Budzi mnie polifoniczne przesłanie o tym, że modlitwa jest lepsza od snu. Wychylam się z łóżka i nasłuchuję.

Jestem senna, ale we mnie budzi się coś, czego jeszcze nie potrafię nazwac.

Głowa opada konotując po drodze między czołem a poduszką, cichutki szept podświadomości:
„...witaj w domu...”

Śpię.

2 komentarze: