Póki co, to właściwie tylko w tymczasowym lokum, które zapewnił mi nowy pracodawca, mogę czuć się jak u siebie. Kiedy tylko zamykam drzwi z drugiej strony, w moje oczy rzuca się następujący anons nagryzmolony belejak, w pośpiechu, afekcie, złości:
"Szanowni lokatorzy!
Każdy z nas ma inny rytm życia. Podczas, kiedy jedni śpią, drudzy nie śpią. Uszanujcie to i nie trzaskajcie drzwiami wejściowymi."
Przy wejściu na klatce schodowej wisi podobny świstek i jeszcze jeden podobny widzę na parterze.
Na tablicy ogłoszeń przy głównym wejściu wiszą inne zniechęcacze:
"Nie rzucać niedopałków do ogrodu. Niedopałki są potencjalnym powodem pożarów."
"Lokatorzy z mieszkania C0: proszę nie słuchać głośno muzyki"
Wychodzę więc na palcach na ulicę, a tam hałas jak w fabryce. Mieszkam na razie 100 metrów od administracyjnej granicy miasta, przy ruchliwej alei, która łączy zielone peryferia z centrum. Jazgot niesamowity, ale ponoć i tak nieporównywalny do tego, który ma miejsce poza sezonem wakacyjnym.
Po drodze do przejścia dla pieszych mijam zespół trawników z powbijanymi na patykach wizerunkami psów przekreślonych na czerwono.
Rzeczywistość biurowa też głównie na zakazach egzystuje. Takie przynajmniej odnoszę wrażenie. Nie palić w toalecie. Nie palić na trawniku. Nie palić tu, tam, sram i siam.
Nie przechodzić w tym miejscu. Ani w tamtym. Po tej stronie nie chodzić też.
Przy podpisywaniu umowy najmu mieszkania zostałam pouczona przez panią z agencji nieruchomości:
- ściany są białe i takie mają zostać. A co na to moje plany o turkusowym łuku wokół okna balkonowego?
- obrazów nie wieszać, bo to wymaga wbicia gwoździ. Na moje nieme pytanie "i co kurfa z tego?", uzupełniła rozkaz o wyjaśnienie, iż gwoździe w ścianach pozostawiają dziury. Tak oświecona, wyobraziłam sobie siebie z wiertarą, próbującą usilnie zamontować ciężkie lustro w złotej ramie, które w ramach mojej fanaberii przemierza trasę Kraków - Bruksela.
- umowa zostaje zawarta - i ciesz się kobieto (to o mnie) - że wogóle do tego doszło. Kaucję wysokości 2900 EURO wpłacić na konto do 16 lipca.
- umowa zostaje zawarta na 9 lat. W przypadku zerwania umowy w ciągu najbliższych trzech lat, właścicielowi należy się odszkodowanie.
- w przypadku zniszczeń, rys i innych śladów życia w lokum, kaucja nie zostanie zwrócona.
- w mieszkaniu zostanie zainstalowany czujnik dymu.
Nie wytrzymałam i huknęłam (po angielsku do tego): JAK TO. TO ZNACZY ŻE CO. MAM TU NIE PALIĆ MOŻE JESZCZE? MAM SIĘ TU CZUĆ JAK W DOMU, CZY JAK W WIĘZIENIU? Niedowiarkom potwierdzam: naprawdę się udarłam i aby jeszcze dodać ekspresji mojej wypowiedzi, zamachałam gałęziami. Tutaj już zainterweniował sam Jego Wysokość Właściciel, który dotąd tylko przyglądał mi się spod oka. Zapewnił, że ów czujnik nie jest AŻ TAK czujny. Na stronie, pani z agencji poradziła mi dodatkowo, żebym cichaczem z czujnika wyciągnęła baterię. Czyli oboje zrozumieli, jakie to dla mnie ważne. W pewnych sytuacjach zatem, polecam huknąć.
- no i cisza ma być, cisza. Nie słuchać muzyki, nie śpiewać pod prysznicem, nie tupać (tu już moja wyobraźnia szaleje). Na koniec jednak zapytałam, czy mogę tu mieszkać. Pani z agencji, rzuciła się zapewniać, że tak, Jego Wysokość Właściciel gruchnął śmiechem. Różnice kulturowe determinują reakcje, voila. Pani jest Holenderką, a Jego Wysokość Właściciel Francuzo-Hiszpanem.
No nie wiem. Bo ja proszę Państwa przyjechałam tu z następującymi priorytetami:
Pierwsze co, to kupuję turkusową farbę i wyostrzam tym samym szarość brukselskiego nieba. Wyciągam kontrast, w sensie. Chodziło mi tylko o to, żebym w tej bylejakości się nie zapadła. Kocham kolory i to one są częścią mojego tła. Nigdzie się bez nich nie ruszam.
Drugie co, to trenuję flamenco przy akompaniamencie "Yermy" Estrelli Morente, na full oczywiście. Czyli tupię, śpiewam i się pocę. Nie wolno.
Trzecie co, to palę sobie ile chcę i czasem niechcący strącę se kieliszek z czerwonym winem, zbryzgując ścianę, podłogę i psa sąsiada. I co z tego, zdarza się. Nie wolno, sąsiad złoży skargę w tutejszej komunie, a kundel poda mnie do sądu.
Mogę się przystosować. Nawet się czasem przy tym uśmiechnę.
Ale raczej w granicach mojej, a nie tej jakiejś belgijskiej przyzwoitości.
Bo wyście tu wszyscy zapomnieli, że życie jest po to, żeby żyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz