Szósty tydzień na walizach.
Czterdziesty któryś tam dzień nadwerężania mózgowia, które uparcie włącza tryb wakacyjny, a ja przestawiam je niezłomnie na nieustający challenge. W totalnym chaosie, jaki tu panuje próbuję rysować mapy, być ujmująca w swym stylu bycia i przeskakiwać pomiędzy czterema językami, tak jakby to była fraszka. Wstaję wcześnie, kładę się późno.
W weekendy - zapach innych miast, niezliczone wystawy i imprezy do 4 rano.
Mówią: masz przejebane, tułasz się po hotelach, ja bym tak nie mógł/nie mogła. Jak Ty to znosisz?
Przysiadam wtedy w zadumie. Jak? Zapycham - owszem. Ale pierwszy raz odkąd pracuję, czuję, że mój mózg leci na pełnych obrotach i stara się ( z trudem bo z trudem) zwiększyć objętość...
Do tego te liczne acz pobieżne znajomości uzupełniam o wdychanie nowych obcych woni, cieszenie oczu i umysłu; se raz zobaczę Picassa, se innym razem pokontempluję Rubensa, wypiję kawę na Montmartre, nadużyję alkoholu na Leicester Square z dawno niewidzianymi przyjaciółmi... a rano kaca wyleczę gorąca belgijską czekoladą.
Faktycznie, mam przewalone. :)
O. dziś dał znać. Pamięta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz