Pożegnałam dzisiaj widok z okna, jakiego nigdy wcześniej nie
miałam.
Jutro odfrunę niby jak zwykle, ale, tymczasem, po raz
ostatni.
Brukselko debilna w chromach i kolorach,
Kojarzyć mi się będziesz z absurdalnym stresem nie wartym
zamętu, czworokątną samotnością na życzenie i z ładnym widokiem oraz z beznadziejnymi
złudzeniami, które pozwoliły mi odkryć siebie groteskowo zazdrosną i poznać
uczucia bycia jedną z wielu, nieważnych i postronnych, tymczasowych.
Jesteś mistrzynią szarości. Nie wiem, jak to możliwe, że tubulcy, ci prawdziwi, którzy prawie nie istnieją i ci z nabycia, z lubością malują swoje ściany na biało. Szarość do potęgi spotęgowana. Odwieczny turkus i karmin to intruzy.
Ale.
Zapamiętam mini księgarnię i jej kudłatego
właściciela, spacery z Viniciusem i Tarikiem, St Gilles-Mon-Amour, multi-wszechobecność
wszystkich tutaj bardziej lub mniej przypadkowych ludzi, rue Americaine i jej
bary pourris, gofry, których nigdy nie spróbowałam, zielone parki dotleniające moje
przepalone płuca i bieg sprintem po nierównym bruku.
Heritage de Carillan, Les Corbieres, w chwilach skrajnej rozpaczy – Añoranza.
No i przede wszystkim dziki sen. Tak moi drodzy, Bruksela przysłużyła się tej mojej
słabości bardzo. Zgrozę budzące zatrzęsienie znaków Wszechświata, które mnie
zmyliły, ucząc tym samym paranoicznej nieufności.
Śmierć Marata, na którą to gapiłam się za 8 euro, jak gdyby
to było jakieś arcydzieło.
Marolles.
Cafe Portugal, Duke, Bistro des restos z widokiem na nigdy-nie-poznanego-sąsiada,
Red Monkey, Tagine z rodzynkami, po którym bolał brzuch, muzeum Horta, w którym
nigdy nie byłam, ceny z Marsa i grad w okna.
Deszcz, deszcz, deszcz.
I znowu deszcz.
Nie wyrzucaj sobie Brukselko.
Nie Twoją winą jest, że
zaludniają cię ludzie głupio bogaci o boskich aspiracjach. Pachnący,
zakleszczeni w garnitury. Ja nie z nich.
Moja zdrada ów zaawansowanej w postępie cywilizacji została zdemaskowana.
Nowa cywilizacja wymaga poddaństwa i szerokiego uśmiechu w sytuacjach,
delikatnie ujmując, niedorzecznych. Niniejszym mnie unieszkodliwiono i
odizolowano, zapewniając bilet w jedną stronę i inne luksusy.
Moje uczucia w dobie libertyńskiej perswazji doczekały się
milczącej reakcji, pełnych zdegustowania i dezaprobaty, też milczących.
Libertyn libertynem, ale od mężczyzny różni się tym, że potrzebuje tworu w
postaci sekretarki. Najlepiej żeby była z plasteliny, ale za to z tak zwanym „charakterem”.
Ów „charakter”, czy raczej jego siła, objawia się w postaci godnego
pozazdroszczenia wyczucia w dobieraniu koloru papieru toaletowego do
kafelek w łazience, bądź też w subtelnym wyrażaniu własnego zdania na tematy, o
których nie ma się pojęcia.
Sekretarka ma być blond o spojrzeniu owocowej galaretki i w swej
uroczej naiwności uległa. Humor dopisujący, żeby nie wiem co. Uśmiech perlisty
i gotowy. O niewyczerpanych pokładach podziwu.
No i znowu się nie sprawdziłam.
Ale grzecznie pakuję brudną, czerwoną walizkę, czasem połknę
łzę z oka prawego, a czasem z lewego.
Zamykam drzwi, żeby otworzyć drzwi.
Na moje nieokiełznane szczęście, odkąd pamiętam, otrzymuję
tak ogromny ładunek miłości, że jej siła chroni mnie po dziś dzień. Z czymś
takim, wszystko, co niemożliwe, nie istnieje.
Ot, cała tajemnica.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz