Moje zdjęcie
To, co uchwycone między poranną kawą, a senną przymkniętą powieką.

środa, 1 sierpnia 2012

pa pa

Pożegnałam dzisiaj widok z okna, jakiego nigdy wcześniej nie miałam.
Jutro odfrunę niby jak zwykle, ale, tymczasem, po raz ostatni.  

Brukselko debilna w chromach i kolorach,

Kojarzyć mi się będziesz z absurdalnym stresem nie wartym zamętu, czworokątną samotnością na życzenie i z ładnym widokiem oraz z beznadziejnymi złudzeniami, które pozwoliły mi odkryć siebie groteskowo zazdrosną i poznać uczucia bycia jedną z wielu, nieważnych i postronnych, tymczasowych.

Jesteś mistrzynią szarości. Nie wiem, jak to możliwe, że tubulcy, ci prawdziwi, którzy prawie nie istnieją i ci z nabycia, z lubością malują swoje ściany na biało. Szarość do potęgi spotęgowana. Odwieczny turkus i karmin to intruzy.

Ale.
Zapamiętam mini księgarnię i jej kudłatego właściciela, spacery z Viniciusem i Tarikiem, St Gilles-Mon-Amour, multi-wszechobecność wszystkich tutaj bardziej lub mniej przypadkowych ludzi, rue Americaine i jej bary pourris, gofry, których nigdy nie spróbowałam, zielone parki dotleniające moje przepalone płuca i bieg sprintem po nierównym bruku.

Heritage de Carillan, Les Corbieres, w chwilach skrajnej rozpaczy – Añoranza. No i przede wszystkim dziki sen. Tak moi drodzy, Bruksela przysłużyła się tej mojej słabości bardzo. Zgrozę budzące zatrzęsienie znaków Wszechświata, które mnie zmyliły, ucząc tym samym paranoicznej nieufności. 

Śmierć Marata, na którą to gapiłam się za 8 euro, jak gdyby to było jakieś arcydzieło.

Marolles.

Cafe Portugal, Duke, Bistro des restos z widokiem na nigdy-nie-poznanego-sąsiada, Red Monkey, Tagine z rodzynkami, po którym bolał brzuch, muzeum Horta, w którym nigdy nie byłam, ceny z Marsa i grad w okna.

Deszcz, deszcz, deszcz.

I znowu deszcz.

Nie wyrzucaj sobie Brukselko. 
Nie Twoją winą jest, że zaludniają cię ludzie głupio bogaci o boskich aspiracjach. Pachnący, zakleszczeni w garnitury. Ja nie z nich.

Moja zdrada ów zaawansowanej w postępie cywilizacji została zdemaskowana. Nowa cywilizacja wymaga poddaństwa i szerokiego uśmiechu w sytuacjach, delikatnie ujmując, niedorzecznych. Niniejszym mnie unieszkodliwiono i odizolowano, zapewniając bilet w jedną stronę i inne luksusy.

Moje uczucia w dobie libertyńskiej perswazji doczekały się milczącej reakcji, pełnych zdegustowania i dezaprobaty, też milczących. Libertyn libertynem, ale od mężczyzny różni się tym, że potrzebuje tworu w postaci sekretarki. Najlepiej żeby była z plasteliny, ale za to z tak zwanym „charakterem”. Ów „charakter”, czy raczej jego siła, objawia się w postaci godnego pozazdroszczenia wyczucia w dobieraniu koloru papieru toaletowego do kafelek w łazience, bądź też w subtelnym wyrażaniu własnego zdania na tematy, o których nie ma się pojęcia.
Sekretarka ma być blond o spojrzeniu owocowej galaretki i w swej uroczej naiwności uległa. Humor dopisujący, żeby nie wiem co. Uśmiech perlisty i gotowy. O niewyczerpanych pokładach podziwu.

No i znowu się nie sprawdziłam.
Ale grzecznie pakuję brudną, czerwoną walizkę, czasem połknę łzę z oka prawego, a czasem z lewego. 

Zamykam drzwi, żeby otworzyć drzwi.
Na moje nieokiełznane szczęście, odkąd pamiętam, otrzymuję tak ogromny ładunek miłości, że jej siła chroni mnie po dziś dzień. Z czymś takim, wszystko, co niemożliwe, nie istnieje.  

Ot, cała tajemnica.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz