Nie jestem fanką ludzi.
Odkąd mieszkam w domu z windą, radzę sobie bez nich jeszcze lepiej.
Ujmując temat nieco poważniej i mniej oględnie, faktycznie nie przepadam za ludźmi. A ironia losu, która niezmiennie objawia mi się każdego dnia i tym razem ze mnie w najlepsze drwi. Z niekłamanym podziwem dla mojego wyczynu, śmiało mogę stwierdzić, że w ostatnim czasie rzadko zdarzało mi się spędzać czas zgodnie z moją mroczną naturą, czyli samotnie. Od pół roku spotykam tego kwiecia w ilościach zatrważających, różnej maści i poglądów. Poniekąd na własne życzenie, poniekąd na życzenie innych.
Obserwacji multum, wymienionych słów, spojrzeń znaczących i nieznacznych jeszcze więcej, śmiechów do rozpuku i tych nad rozlanym mlekiem. Gęgań skacowanych, parujących wraz z ulatniającym się alkoholem, wzniosłych i pseudo elokwentnych „ąąąą ęęęę” po trzecim piwie, obijanie się o ściany, które pozostają pionowe niezależnie od ich umiejscowienia na mapie. W tym całym melanżu padło nawet jakieś trzeźwe wyznanie, które niczego poza chwilowym zamętem nie wniosło, nie wyniosło ani nie zaniosło. Może gdyby zostało popełnione po szóstym dziewiętnastym kieliszku, byłoby więcej warte. Mało lotny wniosek to taki, że bez względu na szerokość geograficzną, człowiek upija się tak samo i tak samo pieprzy bzdury. Ja je zaczęłam pieprzyć ostatnio nawet w kilku językach.
Kiedy połączyć powyższe ze zróżnicowanymi krajobrazami, jakie ma do zaoferowania nasza hojna Matka Natura, i które to cuda dane mi było zobaczyć, powąchać i pomacać, pozostaje mi tylko „achnąć” i oprzeć brodę w pretensjonalnym geście na mej szczupłej dłoni, po czym jeszcze pretensjonalniej zagapić się w moje brudne okno. Nie mam chyba ani jednego zdjęcia z owych awanturniczo-biznesowych tułaczek.
Do rzeczy jednak.
Jak już okiełznałam ten mały tłumek, który oprócz świeżości, wniósł w moje życie trochę smrodu, przysiadłam na zadku na około dwa miesiące. W tym oto momencie, pisząc te słowa, jednym okiem wodzę po ekranie, a drugim z niepokojem obserwuję korzenia, który wyrósł mi ze stopy i wrzyna się w parkiet. Jest to już pokaźnych gabarytów frędzel, który wlecze się za mną wszędzie, prowokując sytuacje bardziej lub mniej pocieszne.
Moja skłonność do dygresji i rozwlekania tematu kiedyś doprowadzi mnie do obłędu. Albo Was.
Do rzeczy zatem. Siedząc na tym moim wygodnym tyłku, mogłam poczynić obserwacje nieco bardziej stabilne, oparte na kontemplacji konkretnej lokalizacji i osobników ją zasiedlających, robieniu notatek, sporządzania nagrań z ukrytej kamery, analizy na szczypcach, pod mikroskopem, na dłoni, pod podeszwą. Zważywszy na to, że ostatnio pochłaniają mnie lektury o tematyce raczej niewesołej, wymownie rzutuje to na moje wnioski. A są one następujące:
1. Ludzie to bestie
2. Ludzie to bezmyślne bestie
3. Ludzie to bezmyślne, okrutne i zmanipulowane durnie
Jako że te trzy zagadnienia są tak od siebie odbiegające, proponuję pochylić się ze szczegółami nad punktem trzecim. Nie będzie jednak elaboratu, tylko z pozoru niewinne pytanie, na które nie potrafię znaleźć odpowiedzi. Ani sformułować tak, by jego rozciągłość i budowa stylistyczna, przy zachowaniu wszelkich zasad i reguł poprawnej pisowni została zachowana. Żeby zatem potrzymać garstkę mniej lub bardziej wiernych odbiorców w niepokojącym zawieszeniu, zadam je w następnym odcinku. Może jeszcze w tym roku.
Tak, jestem cyniczna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz