Dla kogoś kto pisać umie i co najważniejsze – lubi, niemoc letargiczna, która pióra do ręki wziąć nie pozwala, a perspektywa otwarcia edytora tekstu napawa strachem, to katastrofa.
Moment, kiedy już czuję, że tym razem mi się uda, że dam radę pokonać własną słabość, na którą składa się milion rzeczy po drodze z łóżka do komputera, jest ulotny. Nie potrafię wynaleźć sobie tej unikalnej i efemerycznej chwili, kiedy po prostu zakasuję rękawy i zasiadam pogrążona w sobie z głową spowitą watą cukrową myśli, które raz pomyślane i niezapisane, znikną na zawsze.
Paradoksem twórczym jest to, że najbardziej płodny moment to ten, kiedy powieka zaledwie musnęła poduszkę i nie może już się podnieść pod ciężarem spływającego snu. Wtedy właśnie rozpoczyna się ten słynny taniec myśli, syntez i refleksji, które nadlatują jak demony, pięknie przyodziane w najtrafniejsze sformułowania, związki frazeologiczne, poetyckie neologizmy, czy po prostu pojedyncze słowa, ale te najtrafniejsze. Ciało wtedy nie jest już sprzymierzeńcem, tylko zdradza uporczywie, egzekwując swoje prawo trybu.
Umysł, tak zależny od ciała, nie miota się tylko oszukuje – sam siebie. Czcze obietnice, że rano ręka, co spod kołdry nonszalancko wygląda, pierwsze co zrobi, to zapisze owe twory przedsenne. A jak nie rano, to w południe o kawie z pianką. Nie ma większej bzdury.
To pod osłoną nocy mikstura bulgocze. Tylko wtedy.
Jakże trafnie powiedziane... Też mi często bulgocze, a potem paruje, choć nie wiem czy mogę uznać, że pisać potrafię ale przynajmniej lubię:)
OdpowiedzUsuń