Dobrym lekarstwem na ból… jest ból.
Jeszcze lepszym – pisanie o bólu w sposób bolesny, brutalny i prawdziwy, aczkolwiek bez niepotrzebnych uniesień, chłodno i beznamiętnie. Wiwisekcja na cierpiącego żywca tak, by szarpało, rzęziło i dławiło. 
Jury konkursu jako pierwsze będzie miało zaszczyt poczytać sobie, o tym przez co przyszło mi kiedyś przebrnąć, z czym się zmierzyć i, jak zwykle, wygrać. 
Bo ja zawsze wygrywam. Jak zwykle.
[…] W 10 miesiącu apokalipsy zdecydowałam odstawić prochy i ograniczyć wino. Zaraz po tej decyzji poczułam lęk. Lęk beznadziejny, szarpiący, od którego nie da się uciec, o specyficznej sile rażenia i porażenia. 
To pod osłoną nocy moja duma cierpi najbardziej, jakoś wyraziściej i brutalniej odczuwa odrzucenie, z którym przyszło jej się zmierzyć. Kiedy słońce zachodzi i zapada ciemność, zdaje się, że zdrowieć musi od nowa, że tak naprawdę przebłyski powracającej samoakceptacji były tylko złudzeniem. 
Najbardziej porażający strach to ten przed czarną, przewracaną w zmiętych poduszkach nocą oraz refleksyjną 3 rano. Ta wizja działała na mnie i moje zmysły tak paraliżująco, że dłuższą chwilę siedzę na brzegu łóżka, zanim decyduję się zgasić światło. Wytrzymuję parę minut. 
Słodki niebyt, ta umiłowana po tylu miesiącach kojąco bezmyślna czerń, w którą zapadałam pół godziny po przełknięciu, ma od teraz zostać zastąpiona przez przeraźliwie wyrazisty koloryt smoły, która w ciemności świeci i cuchnie wszystkim, co we mnie złe i zranione, upokorzeniem, brudem zaschniętej krwi, niemocą. I to wszystko na trzeźwo. 
Mój Boże, co za ból. […]
