I
Deszcz i nadzieja, zimny policzek od przyciśniętej zimowej szyby. Dwudniowe picie w beztrosce, podśpiewywanie głupkowate, pijana kanapa, psie kudły wszędzie, otwierane ciągle ostatnie piwo. Pies, co zgubił się za filarem. Noworoczny bajzel, długi spacer przez mroźne Planty, przy nodze szczęśliwy czworonogi kudłacz. Wszystko będzie dobrze. Noc w Lizbonie.
II
Karnawał niepewności, miłość która stępia neurony i przepala synapsy. Rosyjski mróz i swąd przebywania z tworami ludzkimi pachnącymi celulozą. Ciepły absynt nigdy niewypity. Petersburg w bieli jak panna młoda w swoim buraczanym majestacie nieudolnie przykrytym śniegiem. Chichot Behemota i pokrwawione stopy Małgorzaty. Ciepła wieść, która jest potwierdzeniem. Sen szalony, sen niewyżyty. Słabość triumfuje. O miłości i innych demonach.
III
Holenderski port, mdłości w papierach, rottendamn, tęsknota zajadła i niepojęta w kształcie szybów w tle, wrzaski mew, które już wiedzą, że nie kocha i nigdy nie będzie, myśli smutne i niebieskie, nadzieja ciągle górą. Kamienna tratwa.
IV
Pięć tygodni deszczu, wieczory zalane, nowa niepewność, bo zbliża się sąd zapowiedziany w gnieździe żmij, mimo to myję okna, kocham nieprzerwanie i jest to jedyna rzecz stała wokół mnie. Na swój sposób piękna, mimo że nie na miejscu, mimo że upadek zbliża się nieodwołalnie, ale ja ciągle jeszcze o tym nie wiem, a biegnąc po bruku przez rue americaine odkrywam, że w końcu zostawiam za sobą ślady i pamiętam już, że sklep w lewo zamknięty jest w poniedziałki, a ten w prawo – we wtorki. Kredożercy.
V
Marokański wiatr, spalone czoło, spadające meteoryty, raj na ziemi, a w nim praca w pocie czoła, jednak trochę tego raju ukraść się da o zachodzie słońca, chłodząc palący żal spoconą butelką różowego wina, po którym boli głowa, a cykady tłuką się nieznośnie. Też wiedzą, że sąd się już odbył, że nic nie poradzę i że nie kocha i nigdy nie będzie. Finał bez fajerwerków, błądzące dłonie, namiętność jednej nocy, wieczny chłód, twarde ramię, piekący ból, milczenie. Żart.
VI
Wzrok utkwiony w ten niewidoczny horyzont, który nie wiadomo, czy w ogóle istnieje, wszystko milczące poza dowodami bycia jedną z wielu, odepchniętą w niechęci odwróconej plecami, w niejasnych okolicznościach. Sprawa z tak zwanej powagi tak zwanej sytuacji wreszcie jest zdana, wokół ruina. Żmije zacierają ogony, szczęśliwe, że się mnie pozbyły. Spadam. Piję. Płaczę. Wstaję. Padam. Wstaję. Piję. Mieszam. Rzygam. Płaczę sama, płaczę przy towarzystwie, płaczę na kolanach moich i nie moich, w samochodzie, w sklepie, w kiblu, przed telewizorem, na betonie, w lesie, w knajpie, na parapecie. Wokół eurofiesta, a tylko ja chcę zasnąć, potem chcę żyć, albo umrzeć, sama już nie wiem, tak jestem pijana. Człowiek w ciemności.
VII
Siła daje o sobie znać, organizm w akcie samoobrony staje okoniem i walczy, wszystko robi za mnie, wyczerpuje otrzymane pokłady miłości i przemierza kilometry brudnymi pociągami, przemawia za mnie, przemawia do mnie, tylko przytulić mnie nie potrafi, bo sam tego potrzebuje. Wielkie otwarcie nowego rozdziału, bez szampana bo wszyscy są wykończeni. Boleść o porankach zasługuje na wiersz, tudzież felieton, a ja odkrywam z przerażeniem, że nie potrafię już pisać. Więzień nieba.
VIII
Chłodne już wieczory, nowa przestrzeń, białe pudła, zapach morza, zderzenie cywilizacyjne, kontrast doświadczeń eurokomfortu z zapadłą biedą i łysą agresją. Deptanie po szlakach, których nigdy odkryć się nie miało zamiaru. Popatruję na krajobraz miasta, w jaskrawym świetle nadmorskiego słońca i widzę małego chłopca o odstających uszach, który wbiega do posępnego gmachu z czerwonej cegły. Syndrom rozpaczy i opadłych emocji, nieustanna walka, żeby skraść dzień w atmosferze w miarę pogodnej, poszukiwanie kontaktu, nowe znajomości mniej lub bardziej przypadkowe, niewiele wnoszące, uśmiech mimo wszystko, nawet jak ryczę u pani doktor, która obmacuje mój kark i pyta czemu napięty. Rok śmierci Ricarda Reisa.
IX
Osowiała ciekawość, beznadziejne poszukiwanie odpowiedzi na banalne pytanie, pieczenie w dołku i, dotąd mi nieznana, bezsenność. Wyciszanie telefonu od czasu do czasu i próba przetrwania dnia w milczeniu. Śmiech i pozory, te śmieszne prawdziwie i te udawane. Wszelka przezroczystość mile widziana. Przezroczyste grzebienie w łazience, przezroczyste parasolki w przedpokoju, szklanki i krzesła, które w końcu kupię. Kolorowo i wesoło. Czarna dziura za dnia pojawia się czasem, niepokój nawiedza nocą surrealizmem chorych snów. Odstawiam. 622 upadki bunga czyli demoniczna kobieta.
X
Nauka u podstaw, w obliczu dzikim i pozornie spełnionym, z widmem odwiecznych problemów w tle. Pytania wywrzeszczane wciąż są bez odpowiedzi, pozostawiając mnie w niewiedzy i twórczym letargu. Bo w tle cały czas dzieje się COŚ. Interakcja polsko niemiecka, zaułki Dusseldorfu, sterylnie secesyjny Wiedeń, natłok nazwisk i słów, odpowiedzialność, która czasem wkurza, przerasta, ale jakoś jednak bawi. Nocny pociąg do Krakowa w dusznej pierwszej klasie, całodniowa jazda przez wszystkie cztery pory roku, Mama, która, pierwszy raz od dwóch lat, ma okazję zobaczyć jak żyję, obserwuje mnie, ledwo dobudzoną, zakładającą lewą skarpetkę na prawą nogę, robi herbatę, o której nie miałam pojęcia, że ją mam i kupuje mi przyprawy. Walka kotów.
XI
Cisza. Progres niekontrolowany. Sytuacje ekstremalne, w obliczu których jakoś sobie radzę. Zagracam kuchnię kminkiem, bo zdałam sobie sprawę, że nigdy wcześniej nie kupiłam sobie kminku, buduję poczucie bezpieczeństwa na obrastaniu w zapasy typu kukurydza, pomidory i tony pomarańczy. Moja lodówka już nie przypomina prosektorium w remoncie, tylko jest zorganizowaną spiżarnią. Garnki regularnie wywoływane do czynności innych niż gotowanie parówek. Czytam etykiety, patrzę na ceny, zbieram czasem paragony, tankuję na Orlenie, parę razy w tygodniu wygłupiam się na aqua, czasem idę do spa i maluję paznokcie na różowo. I przyglądam się sobie w lustrze. Życie prawie jak w serialu. Gdzieś tam jednak toczy się tabor, który wkrótce zawita w okolice. Rzucę wtedy ścierą i pobiegnę. Sto lat samotności.
XII
Mrozy, rzadkie śniegi i całe to zimowe łapu-capu. Światełka, plastikowe sianko i betonowe krowy. Gdzieś, pośród doczesnego syfu, czeka na mnie Piękny Dom. Odpowiedzi na pytania nie ma, więc organizm mój doczesny, wobec upływającego czasu od wydarzeń kluczowych, przyjął postawę biernej obserwacji. Ból stępiony gdzieś czuwa i się skrytobójczo czai; dalej jednak nie pozwala zasnąć normalnie. Zjawiska minionego roku zmuszają do poszukiwań. Szukam zatem u zarania. Pewne sprawy na zawsze pozostaną niewyjaśnione, ale wychodzę z założenia, że warto szukać, grzebać, drążyć upierdliwym palcem wskazującym w żebrach Opatrzności. Nawet jeśli nie przyniesie to odpowiedzi, a na pewno nie przyniesie, znajdzie się sporo innych rozwiązań i Eurek po drodze. Warto chyba dociekać po co to było. Po co był ten gnój. Biblia Święte.